Polska małych miast - rozmowa z Filipem Springerem

Oceń artykuł:

0%
0%
O tym, jak wygląda polska przestrzeń, nie decyduje jakaś mała grupa ludzi, tylko my wszyscy - mówi Filip Springer, reportażysta i fotoreporter, który zyskał przydomek "tłumacza architektury". Jest autorem m.in. "Miasta Archipelagu" - portretu byłych miast wojewódzkich - oraz "13 pięter".
Polska małych miast - rozmowa z Filipem Springerem Dominik Neubauer / Flickr.pl

Krzysztof Zięba: Znów rozmowa na temat problemów polskich miast. Nie masz dość tego tematu? Może dzieje się w nich też coś pozytywnego?

Filip Springer: Rzeczywiście, więcej osób niż kiedyś angażuje się, bierze odpowiedzialność za swoje otoczenie. Puchną budżety obywatelskie. Fakt, bywają wykorzystywane politycznie, ale to, że są i oddają część funduszy w ręce ludzi, jest na pewno pozytywne. Jest więc zmiana od strony obywatelskiej. W samorządach nie widzę nagłego innowacyjnego wzmożenia, zresztą nie myślę najlepiej o tym, jak i w jakiej perspektywie działają.

To społeczne zaangażowanie widać lepiej w dużych miastach?

Absolutnie nie. Byłem niedawno jurorem w Lechstarterze, programie na rzecz poprawy przestrzeni miejskiej. Wystarczy spojrzeć na listę zwycięzców. Trzy główne granty z pięciu trafiły do miasteczek, Pelplina, Siechnic i Płońska, przy niższych grantach sytuacja wygląda podobnie. Wśród 300 zgłoszeń najwięcej było małych i średnich miast oraz wsi. Duże miasta raczej nie pchały się do tego programu.

W dużych miastach problemem bywa zachęcenie mieszkańców do zmiany. W takich jak Radom coraz większym kłopotem jest w ogóle ich znalezienie – mówi jeden z bohaterów „Miasta Archipelag. Polski mniejszych miast”...

Nie do końca jest to takie proste. Wiele osób, które spotkałem przy okazji zbierania materiałów, podkreślało, że w małym mieście łatwiej zostać zauważonym, chociażby przyciągnąć lokalne media. Szybko można stać się rozpoznawalnym. Chodzi o skalę - nie o to, że mniej się dzieje, ale o to, łatwiej rozchodzą się informacje. Osobną kwestią jest to, ilu jest ludzi w danym miejcu, którzy chcą i mogą się w coś zaangażować, a nie są akurat w drodze do pracy w dużym mieście. To jest problem, ale samo uruchomienie jakiejś inicjatywy wydaje się łatwiejsze w małym środowisku niż w dużym. Widać to zresztą także w Warszawie - w budżetach obywatelskich dużo jest wydarzeń dzielnicowych, w tej skali łatwiej organizują się społeczności. Trudno skrzyknąć do czegoś mieszkańców Warszawy, trochę łatwiej Służewia, który pod względem rozmiarów jest małym miastem.

Czy w małych miejscowościach te obywatelskie projekty mogą coś zmienić?

Na pewno jest taki potencjał, ale efekty trudno przewidzieć. Z jednej strony widać rosnącą energię, z drugiej bardzo odporny system administracyjno-urzędniczy, który też się zmienia. I uodparnia na te oddolne działania. Jeszcze kilka lat temu społeczny głos można było zbagatelizować. Teraz odbywa się to trochę inaczej. Jakiś czas temu moja znajoma po dłuższej nieobecności w jednym z miast "Archipelagu" spotkała się z tamtejszym prezydentem. Wyszła z tego spotkania uskrzydlona, zachwycona otwartością i entuzjazmem tego człowieka. Po trzech latach on dalej jest pełen entuzjazmu, ale nie zrobił nic. Taka immunologia urzędnicza. Mówimy, że pomysł jest świetny, trzeba sprawdzić, jak wpisze się w długofalową strategię. I nic nie robimy. Po jednej stronie są urzędnicy na etatach, myślący w perspektywie kadencji, a z drugiej ludzie, którzy chcą zmiany, a ich paliwem jest efekt. Większość z nich nie zarabia na tym, co robi dla miasta, a to długie oczekiwanie ich rozbraja.

W takim razie jak grać według nowych zasad?

Nie jestem aktywistą miejskim, mogę tylko obserwować. Na pewno działa wytrwałość. Chłopaki z Radomia przez dziesięć lat pisali do władz miasta, żeby przesunąć jeden głupi przystanek. Ale mało kto ma tyle samozaparcia, żeby przez taki kawał czasu nie stracić zapału, co trzy miesiące wysyłać pismo. Jak człowiek żywi się tylko efektem, to jednak dziesięć lat czekania to trochę za dużo.

Pomaga też mądre wykorzystywanie mediów, obśmiewanie bzdur. Nie hejt, ale życzliwy żart. W Łodzi były takie inicjatywy, gdy planowano wybudować estakadę nad estakadą. W pewnym momencie na miejscu planowanej budowy pojawili się ludzie z kajakami. No bo skoro budujemy most, to gdzie jest rzeka? Takie akcje są skuteczne medialnie.

Tyle że żarty w serwisach społecznościowych nie zawsze wystarczają. Dookoła trwa wycinka drzew i niewiele można z tym zrobić.

Nic nie można zrobić. To, co się działo z Lex Szyszko, pokazuje, że jedynym skutecznym sposobem było przypięcie się do drzew. Tyle że nikt się nie przypiął. Wszyscy protestowali, pisali, sadzili. Piękne, ale na końcu nie było już tych drzew. A zasadzenie nowego znaczy, że odrośnie za 60 lat. Trochę długo. To pokazuje, że jedna strona nie jest gotowa na tak radykalne działania jak druga. No i drzew nie wycięło przecież samo prawo, tylko właściciele działek. Czyli część społeczeństwa, a nie politycy.

Temat tej książki nie jest ważny – tak zacząłeś kilka lat temu swoją książkę.

Dalej tak uważam. Trochę się zmienia. Może o estetyce więcej się mówi, trochę uporządkowano sprawę reklamy w miastach, ale gdy przychodzi do konkretnych działań, jak choćby wycinka, kończy się tak, jak widać. Był taki moment w 2015 roku, kiedy uwierzyłem, że z architekturą modernistyczną idziemy w dobrą stronę, zaczynamy dyskutować bardziej dojrzale. Przyszedł rok 2016, zburzono Emilię, Rotundę, Syreni Śpiew został sprzedany i zdewastowany. A przy tym w dyskusji cały czas słychać głosy o barakach z PRL-u i nikt się tego nie wstydzi.

Myślisz, że w perspektywie pokolenia coś się zmieni?

Pewnie tak, ale będzie to raczej mała korekta niż radykalna zmiana. O tym, jak wygląda polska przestrzeń, nie decyduje jakaś mała grupa ludzi, tylko my wszyscy. To my chodzimy do galerii handlowych, budujemy domy, wycinamy drzewa. Myślę, że Polska wygląda mniej więcej tak, jak chciałaby większość społeczeństwa. I co, wymienimy społeczeństwo daltego, że kraobraz wokół nas jest brzydki jak noc? Jasne, jest jeszcze edukacja, ale to da efekty w skali kilku pokoleń, a nie czuję się kompetentny, żeby przewidywać przyszłość.

To, co się zmienia, to nie są sprawy fundamentalne. Pasteloza, reklamy wpływają na życie, ale nie w dużym stopniu. Dużo ważniejsze jest funkcjonowanie miasta, zrównoważona zabudowa, transport. A to na pewno nie zmienia się na lepsze. Łatwo dyskutować o tych rzucających się w rzeczy przykładach, narzekać na brzydki budynek. Ale groźniejsze jest chaotyczne zabudowywanie przedmieść, niezależnie od samego wyglądu domów. Jest jeszcze uzależnienie od transportu samochodowego, zanieczyszczenie powietrza, "rozlewanie się" miast. W makroskali nie wygląda to najlepiej.

iStock-534202780

Pesymista...

Rzeczywiście, dobrych wieści ode mnie nie usłyszysz. Za 20-30 lat bardzo wiele osób będzie miało emeryturę niewystarczającą na przeżycie. Ludzie będą musieli zwrócić się do państwa, a to ewentualnie może zareagować - na miarę zasobów budżetu. To z kolei narzuca limity. Na razie wszystkie możliwości wyglądają marnie. Jeśli do tego dołożyć możliwe problemy globalne, to problem wycinania drzew jawi się jako najmniejszy.

Oceń artykuł:

0%
0%
×

podziel się tym artykułem

Wyślij artykuł swoim znajomym